Jestem muzykiem z zamiłowania. Kocham muzykę – z Tadeuszem Miętusem rozmawia Katarzyna Garwolińska. (Wywiad ukazał się w Głosie Garwolina ok. roku 2000)

- Jak zaczęła się Pana przygoda z muzyką?
W 1948 r wstąpiłem do orkiestry- miałem wtedy 14 lat. Początkowo grałem na „alcie” – jest to instrument średniej wielkości, spełnia on rolę waltorni. Ale długo na alcie nie grałem, ponieważ byłem dość ambitny i zacząłem grać na kornecie. Kornet to jest trąbka tylko, że kornet spełnia inną funkcję niż trąbka ale zasady gry są jednakowe. Uczyłem się grać od starszych orkiestrantów m.in. od p.Makulca, Paziewskiego. Często źle nas instruowali, uczyli nas inaczej grać - nieprawidłowo- co było rzeczą niedozwoloną np. „samoczynna wibracja”, która polegała na nieustannym ruchu warg.. I myśmy się tak nauczyli grać. To był poważny błąd. Jak poszedłem do szkoły muzycznej, to miałem z tym problemy. Mój profesor zawsze mawiał, że wolałby wziąć ucznia świeżego i uczyć go od podstaw niż mnie oduczyć złych manier.


Poszedłem do szkoły do Warszawy do Technikum Budowlanego mieszczącego się na ul. Górnośląskiej. Blisko technikum była średnia szkoła muzyczna, przechodząc tamtędy słyszałem odgłosy instrumentów. To było to! W szkole muzycznej pomógł mi Morawiecki - kolega z Garwolina. Szkoła trwała 5 lat. Moją specjalnością była trąbka. Sam wybrałem ten instrument. Szkoła była bardzo trudna, gdyż działała jeszcze na starych przedwojennych zasadach. Program był taki jak w wyższych szkołach muzycznych. No i skończyłem ją
- Kiedy wrócił Pan do Garwolina?
Po skończeniu szkoły zacząłem szukać pracy. Pomyślałem sobie co będę daleko szukać, jestem potrzebny w Garwolinie, by młodym ludziom dać zdrowe podstawy, żeby nikt już w życie więcej się źle nie nauczył. Toteż gdy wróciłem z wojska, a służyłem w Orkiestrze Reprezentacyjnej Wojska Polskiego, zatrudniłem się w Domu Kultury jako instruktor do orkiestry dętej. Od 1962 r. prowadziłem orkiestrę strażacką w Garwolinie jako kapelmistrz.
Zaledwie nas było 12. To była garstka zmanierowanych ludzi. Kiedyś inaczej się grało, trudno to sobie dziś wyobrazić. To była kocia muzyka. Postanowiłem to wszystko zmienić, ponieważ wiedziałem już na czym sztuka polega. Zawinąłem rękawy i ruszyłem do pracy.
Zacząłem pracować za darmo, bo kasa strażacka była pusta.
W międzyczasie żyłem z chałtur, a w 1963 r zatrudniłem się w Orkiestrze Reprezentacyjnej Koleji Państwowych w Warszawie jako zastępca kapelmistrza.
W orkiestrze niczego nie było. Załatwiałem instrumenty. Jako kapelmistrz musiałem być organizatorem, nauczycielem, dyrygentem i aranżerem.
- Jak wyglądała Pana praca jako kapelmistrza?
Zacząłem powoli rozbudowywać orkiestrę, pozyskiwać młodzież, aż do lat 70–tych, kiedy to zaczęliśmy chodzić do Częstochowy na pielgrzymki. I to nas postawiło na nogi, jeśli chodzi o młodzież. Wtedy była walka władz z Kościołem. Owoc zakazany bardziej smakuje. Im oni nam bardziej dokuczali, tym bardziej się do kościoła pchaliśmy. Chodziło o to by była demonstracja religijna sił katolickich. Najpierw wyprowadzaliśmy pielgrzymkę z Garwolina, a później jechaliśmy do Mstowa i ostatni etap szliśmy razem z pielgrzymką.
Orkiestrę budowałem na repertuarze pieśni pielgrzymkowych. Napisałem ponad 50 utworów pielgrzymkowych i kościelnych. Początkowe utwory te były bardzo proste w wykonaniu, dostosowane do marszu, a później gdy widziałem, że orkiestra robi postępy, to utwory były trudniejsze np. „Skałą i Zbawieniem”. W ten sposób budowałem tę orkiestrę. Szkoliłem ją technicznie, każdy opanowywał podstawy swojego instrumentu. Byłem wymagający. To ściągało młodzież. Starsi orkiestranci wykruszali się, bo sami już widzieli, że mają następców.

- Kiedy rozpoczęły się występy w Koszalinie?
W 1979 r. zaczęliśmy przygotowywać się do konkursu, po tym jak orkiestra z Huty Czechy brała udział w Festiwalu Orkiestr Strażackich w Koszalinie. Ja równolegle prowadziłem orkiestrę w Hucie Czechy i na potrzeby tego festiwalu wypożyczyłem wspomagających z Garwolinia, ponieważ oni nie bardzo chcieli brać udział w konkursie. Ale orkiestra z Huty nie miała ambicji, a jak przyjechaliśmy z Koszalina to mi powiedzieli tak: „Tadek już więcej żebyś ty do konkursów nas nie brał. Bo my nie chcemy.”. Wówczas nasi orkiestranci powiedzieli, że Garwolin też musi być na festiwalu.
Żeby wystąpić w Koszalinie musieliśmy najpierw wygrać konkursy wojewódzki i międzywojewódzki.
W 1981 r. wystąpiliśmy w Koszalinie. Tam dobrze się zaprezentowaliśmy. Już wiedziałem jak wygląda konkurs, jaki jest grany repertuar. Lepiej się przygotowałem do tego. Zrobiłem dość dobry repertuar. Pamiętam, że graliśmy parafrazę Frachowicza i polkę „Dwie wesołe trąbki”. Zaskoczyliśmy wszystkich bo zajęliśmy I miejsce ex eqo z Nałęczowem. To ex eqo było trochę wymuszone, gdyż orkiestra z Nałęczowa brała kilkakrotnie udział w festiwalu, a nigdy pierwszego miejsca nie zajęła bo to była orkiestra strażacka „fikcyjna”. Nałęczów to uzdrowisko i dlatego dobierali sobie muzyków z Lublina. Oni wiedzieli, że to nie jest czysta amatorska gra. Żeby ich zadowolić dali im pierwsze miejsce.
Radości był, że hej!. Ale apetyt rośnie w miarę jedzenia, postanowiliśmy, że za dwa lata to dopiero pokażemy co umiejmy. W 1983 r wyćwiczyliśmy repertuar jeszcze solidniej, graliśmy bardzo trudną polkę koncertową, bajkę o żołnierzu tułaczu - już na wysokim poziomie. Wszystko bardzo ładnie zagraliśmy. Wszystkie orkiestry gratulacje nam składały bo widziały różnice, że jesteśmy lepsi od wszystkich. Jednak stało się inaczej, dano nam IV miejsce.
W tym samym roku witaliśmy po raz wtóry papieża w Warszawie. Powitaliśmy go pod pomnikiem Lotnika, a później szliśmy w szyku przez Dworzec Centralny, Świętokrzyską, Królewską na plac Zamkowy. Graliśmy przy wielkim aplauzie publiczności. Mieliśmy własną służbę porządkową. A później radio Wolna Europa nadawała, że orkiestra garwolińska witała papieża. Oczywiście na następny dzień jeszcze raz przyjechaliśmy do Warszawy, na stadion X-lecia. Sytuacja była podobna, jechaliśmy przez Grochów grając ku zadowoleniu warszawiaków.
Ten fakt nie pomógł nam w konkursie. W Koszalinie mówili o nas „papieska orkiestra”. Przykro nam było, że nie dali nagrody naszym solistom, podczas gdy puzoniści z innej orkiestry je dostali, ale wiedzieliśmy o co się tam rozchodziło.
W dalszym ciągu ćwiczyliśmy jeszcze lepiej.
W 1985 r. pojechaliśmy znów do Koszalina, powtórzyliśmy sukces zdobyliśmy po raz drugi I miejsce ku naszemu zadowoleniu i naszych rodaków, którzy wtedy z nami byli. Wcześniej byliśmy w Czechosłowacji na międzynarodowym przeglądzie orkiestr strażackich.
- Dlaczego odszedł Pan z orkiestry?
Po tym sukcesie miałem tego wszystkiego dość. To był straszny wysiłek, ja to wszystko bardzo przeżywałem. Praca była bardziej społeczna niż płatna. Ja byłem bardzo wymagający. Jak już się dopiąłem do czegoś to chciałem, żeby utwór był dopieszczony, żeby ta orkiestra ładnie grała, żeby nieskompromitowała się. Próby były dwa razy w tygodniu, a jeden dzień był przeznaczony na naukę dla młodzieży. Przed konkursami próby były trzy razy w tygodniu. Muszę powiedzieć, że zgraną wiarę mieliśmy, dość ambitną. Orkiestra liczyła 55 osób. W 1985 r oddałem orkiestrę w młode ręce. Trochę jeszcze im pomagałem przez krótki czas.
W 1992 r. znów wróciłem do orkiestry jako zastępca kapelmistrza. Wziąłem się do roboty. Wróciliśmy do repertuaru trudnego, graliśmy koncerty. Graliśmy kilka utworów - standardów muzyki rozrywkowej światowej sławy np. Cisza, Hiszpańskie Oczy. Zinstrumentowałem te utwory. Po trzech latach zrezygnowałem z orkiestry na dobre.
- Co pan teraz robi?
Od wiosny przestałem prowadzić orkiestrę w Hucie Czechy. Co zaś do naszej orkiestry to stoję na uboczu, przysłuchuję się jak gra kontrolując ją wzrokiem i słuchem. Lubię instrumentować, niedawno rozpisałem na trąbki poloneza „Pożegnanie ojczyzny” Ogińskiego. Często rozpisuję na nuty utwory, które mi się podobają. Piszę je do szuflady. Rozpisałem na orkiestrę dętą utwór „Alleluja” – Hendla. Zrobiłem wiązankę melodii biesiadnych – „Góralu czy ci nie żal”, „Szła dzieweczka do laseczka”. Ciągle gram na trąbce. Jestem muzykiem z zamiłowania. Ja kocham muzykę.
- Jak by pan podsumował swoją pracę w orkiestrze?
Praca przyniosła mi wiele satysfakcji. Ludzie poznawali mnie i orkiestrę w Częstochowie, mówili o nas „nasza orkiestra”. Graliśmy na mszy św. na szczycie. Dla nas to był zaszczyt.
Wychowałem kilku muzyków: W.Walendę, M.Kozickiego, R. Szewczyka, J.Brzózkę, A. Głowieńkę, A. Makulca, L.Zieliński, mojego syna. Postawiłem na młodzież i to przyniosło sukcesy.Jestem dumny z orkiestrantów i podziwiam ich zachowanie, muzykalność i patriotyzm lokalny. Otrzymałem wiele orderów.
Gdyby mi przyszło jeszcze raz zaczynać od nowa to samo bym zrobił.

Dziękuję za rozmowę.

Dodaj komentarz


Kod antyspamowy
Odśwież